Bóg jest we wszystkim, co widzę

O mój Boże, a ja myślałem, że krzesło służy do siadania, jabłko do jedzenia, koszula do noszenia, samochód do jeżdżenia, człowiek na ulicy do omijania… Jakże się myliłem!

Bałem się po prostu. A teraz słyszę Głos: „Nie ma się czego bać. Bóg jest we wszystkim, co widzisz”. Niedowierzam. „Jak to! Przecież krzesło to krzesło. Jest twarde, kanciaste, nieruchome. Zobacz, mogę na nim usiąść”. I siadam. Uff. Co za ulga! Znów udało mi się udowodnić sobie, że jestem ciałem. To nieważne, że się boję. Przynajmniej trzymam się tego, co jest mi dobrze znane. Przyzwyczajam się do swojego krzesła. Przyzwyczaiłem się do lęku.

Głos cierpliwie powtarza mi do ucha: „Bóg jest we wszystkim, co widzisz”. Zatykam uszy. I siedzę w lęku przed tym, że będę musiał wstać. I jem jabłko, bo jak nie zjem, to będę głodny. I zakładam koszulę, by przykryć swój lęk kolorem i krojem, który będzie się podobał. Wsiadam do samochodu i jadę, mając nadzieję, że ciężarówka z przeciwnego pasa pozostanie po swojej stronie drogi. I resztę dnia spędzam, omijając wszystkich i wszystko. Byle tylko zachować swoją tożsamość.

Czym jest moja odrębna tożsamość? Obroną przed wszystkim innym. Muszę się bronić, bo gdybym się nie bronił, nie byłbym dłużej sobą. Byłbym wszystkim. Byłbym Bogiem. Brrr… To straszne.

Myślę więc, że jestem sobą, ponieważ nie jestem czymś innym. Nie jestem krzesłem, jabłkiem, koszulą, samochodem, drugim człowiekiem. Nie widzę już całości, postrzegam jedynie kawałki. Sam stałem się kawałkiem wśród kawałków. Nic dziwnego, że we wszechświecie zaczęto opowiadać o mnie kawały: „Był sobie człowiek, nie wiedział kim jest, ponieważ myślał, że jest czymś innym niż wszystko”. Hihihi… Co za uparciuch!

No cóż, dla mnie to wcale nie jest śmieszne. Obrona przed wszystkim i wszystkimi to bardzo poważne zajęcie, pochłaniające cały mój czas i energię.

Znów słyszę Głos: „Bronisz niczego przed niczym”. Zaperzam się. „Jak to bronię niczego? Spójrz na wszystkie moje osiągnięcia. Bronię całego cywilizacyjnego dorobku. Gdyby nie ja, gdyby nie cywilizacja, nie byłoby krzesła, jabłka, koszuli, samochodu, drugiego człowieka. Ha. I co teraz powiesz, Głosie?”

Milczenie.

„Ha! Widzisz, wygrałem. Nie odbierzesz mi tego, co moje. Teraz mogę siedzieć na moim krześle aż do śmierci. Teraz mogę jeść jabłka aż do przesytu i nie odbierzesz mi mojego raka jelit. Mogę nawet uprasować koszulę na swój własny pogrzeb. Mogę pojechać, a nawet polecieć w kosmos, po to by spalić się lub zamarznąć zanim dotrę do najbliższej gwiazdy. Widzisz, mogę odkrywać wraz z drugim człowiekiem nowe sposoby umierania. Czyż to nie fascynujące?”

Milczenie.

„Zaraz, zaraz. Chwileczkę… Czego ja bronię? Czy to możliwe, że bronię śmierci?” Przecież wszystko, co widzę, choćby najpiękniejsze, jest nietrwałe, skazane na rozpad i unicestwienie. Jeśli trzymam się mojego postrzegania krzesła jako odrębnego przedmiotu, to dobrowolnie skazuję się na śmierć. Bo jeśli ono jest czymś odrębnym, to i ja jestem czymś odrębnym. Jeśli zaś ja jestem odrębny, oddzielony od Pełni Wszystkiego, to muszę umrzeć. Jaki jest sens życia opartego na śmierci? Hmm… Myślę, że przestaje mi się podobać ten scenariusz. Może życie faktycznie nie ma nic wspólnego z tym, co widzą oczy ciała… Może rzeczywiście istnieje zupełnie inny rodzaj widzenia i doświadczenia wszystkiego…

Może rzeczywiście Bóg jest we wszystkim, co widzę…

O Boże, dziękuję!

Co za piękno! Co za radość. Co za niespodzianka… Połączenie… Nie ma się przed czym bronić. Nie ma niczego gdzieś tam. Wszystko jest tu. Wszystko jest w moim umyśle. Wszystko jest wszędzie. Zaczynam tracić lęk. Zaczynam widzieć wszechświat…