„Witaj w Domu w Niebie! Jak dobrze, że wróciłeś”.
Przecieram oczy i myślę: Nie, jeszcze nie wróciłem. Przecież widzę świat oddzielenia.
„Już dobrze. To był tylko sen” – słyszę, a raczej czuję, Głos, który próbuje zwrócić moją uwagę – „Nic się nie stało. Jesteś bezpieczny. Możesz odpocząć”.
– Ale przecież mam jeszcze coś do zrobienia w świecie – bronię się – Ten sen nie może się tak po prostu skończyć.
I oczywiście okazuje się, że mam rację: sen wciąż trwa. I wszystko w nim potwierdza, że dzisiaj znowu mam coś do zrobienia. Mój napięty grafik nie pozwala mi na bycie w Niebie. Jestem zbyt zajęty egzystowaniem.
Jeśli nawet zdarza mi się, że myślę o Niebie, to tylko jako o potencjalnej możliwości, do której dążę i na którą muszę zasłużyć. Podświadomie mówię więc sobie: „Jeśli dziś będę dobrym chłopcem, to zbliżę się do Nieba”. Innymi słowy: „Jeśli dzisiaj dobrze się spiszę, to będę szczęśliwy ”. Ale przecież tak samo myślałem wczoraj. I nic się nie zmieniło. Wciąż do czegoś dążę. Całą moją uwagę pochłania przyszłe szczęście, a raczej mój plan, jak je osiągnąć.
Z uporem maniaka realizuję swój plan. Udowadniam sobie, że jestem niepełny i że mi czegoś brakuje. Czego może mi brakować, jak nie Boga? Przekonuję więc sam siebie w każdej sekundzie, w której nie jestem doskonale szczęśliwy, że nie ma Boga – że Pełnia nie istnieje. Gdyby istniała, to musiałbym być jej częścią i nie mogłoby mi niczego brakować.
W stanie oddzielenia i braku, w który uwierzyłem, nie ma miejsca dla Boga. W każdej chwili, w której rozwiązuję jakikolwiek problem, zaprzeczam temu, że Bóg istnieje. Gdybym naprawdę uwierzył, że istnieje, nie mógłbym mieć problemu, ponieważ doświadczyłbym tego, że w Nim wszystkie problemy już zostały rozwiązane.
To niesamowite! Moja ludzka kondycja jest stanem permanentnego aroganckiego sprzeciwu wobec rzeczywistości. Oto moja deklaracja: Wolę być „czymś” niż wszystkim, wolę być człowiekiem niż Bogiem, wolę wierzyć w grzech niż w przebaczającą wszystko miłość, która nie widzi żadnego grzechu.
Dopóki nie doświadczam bólu, jaki wiąże się z odrzucaniem własnej rzeczywistości, to ją wciąż odrzucam, ponieważ myślę, że mi to coś daje. Wydaje mi się, że odnoszę jakąś korzyść z oddzielania się od Boga. I faktycznie odnoszę: mogę teraz przecież spokojnie zestarzeć się i umrzeć. Mogę zachorować na raka. Mogę być ograniczony. Czyż to nie wspaniałe? Mogę doświadczać konfliktu. A co najważniejsze: mogę wierzyć, że problem jest prawdziwy i znajdywać „nowe” sposoby, „nowe” lekarstwa na jego rozwiązanie. Gdybym nie cierpiał, to nie czułbym przyjemności wychodzenia z cierpienia – twierdzę z dumą – gdybym nie znał zła, to nie wiedziałbym, czym jest dobro… Istnienie problemu zdaje się więc uzasadniać moją egzystencję jako odrębnej tożsamości. Gdybym nie miał problemu, nie byłbym więcej sobą. Gdybym nie miał problemu, nie mógłbym być oddzielony. Utraciłbym więc to, z czym się kompletnie do tej pory identyfikowałem. Straciłbym swoje złudzenia.
„O nie, broń Boże, proszę nie odbierać mi moich złudzeń! Dobrze mi w moich złudzeniach.” – bronię się do końca. Mam w nosie to, że trzymając się swoich złudzeń, pogłębiam ból innych ludzi. Próbuję tego nie widzieć. Jeżeli bowiem wziąłbym całkowitą odpowiedzialność za swój umysł, czyli poczuł na jedną sekundę ból mojego brata, nie byłbym w stanie tego znieść. Musiałbym poprosić o pomoc. I pomoc przyszłaby i wyzwoliłaby mnie ze złudzeń. Na to nie mogę jednak pozwolić. Muszę za wszelką cenę zabezpieczyć się przed Pomocą…
Nagle słyszę Głos, który ewidentnie pochodzi spoza mojego układu odniesienia, ponieważ przeczy wszystkiemu, w co wierzę. Mówi wprost do mnie: „Bóg jest! Oddzielenie nigdy się nie wydarzyło. Odłóż swoje zabawki, a zobaczysz, że już zostałeś zbawiony”.
Tak, tak, tak! Dziękuję.
Nie mogę dłużej zaprzeczać temu, co wiem, że jest prawdą.
O mój Boże, rzeczywiście zostałem zbawiony. Uratowano mnie ode mnie samego. To naprawdę jest cud!
Boska interwencja zadziałała pomimo mojego oporu. Żadne słowa nie są w stanie wyrazić wdzięczności, którą czuję za to, co zostało mi dane. Zostałem dosłownie uwolniony od potrzeby egzystowania. Zostałem wyzwolony z beznadziejnego stanu uzasadniania mojej wiary w oddzielenie.
Sam nie byłem w stanie znaleźć tego rozwiązania, ponieważ to ja byłem jego zaprzeczeniem. A jednak rozwiązanie pojawiło się w samym środku mojego snu, pokazując mi, że śnię, i że mogę się obudzić. Okazało się, że rozwiązanie jest w tym samym miejscu, w którym znajdował się problem. Ja byłem problemem i ja jestem rozwiązaniem. Dziękuję!
Ponieważ teraz przyjmuję rozwiązanie, rozpoznaję również, że problem nigdy nie był rzeczywisty. O mój Boże, co za radość! Mogę po prostu wskoczyć do Nieba. Nic mnie nie powstrzymuje! Wszystko zależało od mojej decyzji. Nikt nie mógł tego zrobić za mnie. Gdy ja to zrobiłem, zrobili to wszyscy. Dlatego nie ma już więcej nic do zrobienia. Jeden umysł, to wszystkie umysły. Teraz widzę wyraźnie, że moje dobre uczynki wcale nie przybliżały mnie do rzeczywistości. Jedyne, co musiałem zrobić, to przyjąć rzeczywistość taką, jaka jest. Dziękuję!